Rzeczy, których wolałabym nie słyszeć od Polek i Polaków w Szwajcarii (a wciąż je słyszę)

Fot. Agnieszka Król

Najlepsze twoje teksty powstają z wkurwu – powiedziała mi kiedyś znajoma. Nie wiem, czy ten będzie dobry, ale na pewno rósł we mnie przez dobrych parę miesięcy. A teraz się wylał. Napisałam go, „bo mnie boli” (jak mawiał Cygan z Torunia) i może nie zyskam nim sobie przyjaciół, ale nie taki jest przecież cel „wylewu”. Tytułowe „rzeczy” to komentarze, które nie pochodzą od konkretnych osób, a są kompilacją wypowiedzi, które czytam pod moimi postami na Facebooku, dostaję w wiadomościach prywatnych albo słyszę w rozmowach z Polakami i Polkami w Szwajcarii. Zamiast odpowiadać za każdym razem to samo, postanowiłam spisać je wszystkie w jednym miejscu i odnieść się do nich, a następnie – ilekroć znowu się z nimi spotkam – przekierowywać do tego tekstu. Czuję, że w tym momencie jest to najlepsza strategia, jaką mogę przyjąć. Zwłaszcza, że te rzeczy powtarzają się coraz częściej, a ja choć uwielbiam niekończące się dyskusje, których ambicją nie jest przekonywanie innych do swoich racji, doświadczam też momentów, w których tracę cierpliwość. Być może macie swoje „rzeczy, których wolałybyście/wolelibyście nie słyszeć od Polaków i Polek w Szwajcarii”. Oto kilka moich:

Rzecz numer 1: Kto potrafi pracować, da sobie w Szwajcarii radę (czyt. jeśli masz problem ze znalezieniem pracy, to znaczy, że nie jesteś wystarczająco zaradna/zaradny) 

Szukam pracy w Szwajcarii – z różną intensywnością – od prawie siedmiu lat. W tym czasie nauczyłam się mówić w oficjalnym języku mojego kantonu oraz rozumieć lokalny dialekt. Podjęłam próbę przebranżowienia się (nieudaną, ale zostało po niej fajne hobby). Założyłam firmę, która nawet nieźle działała, dopóki nie pogrążyła jej pandemia. Powoli podnoszę się z gruzów. Napisałam wiele tekstów o Szwajcarii do ogólnopolskich mediów, wydałam książkę, która sprzedała się w kilku tysiącach egzemplarzy i po dwóch miesiącach od premiery miała dodruk, a jej fragmenty właśnie są tłumaczone na język niemiecki. Wypowiadam się na tematy szwajcarskie w radio, telewizji, prasie, podcastach, podczas spotkań online. Robię co mogę i co potrafię, a i tak mam problem z nazywaniem tego pracą, tylko dlatego, że za większością z tych działań nie idzie taka ilość franków, która dawałaby mi niezależność.

Odkąd jestem w Szwajcarii „przerobiłam” kilku doradców i doradczyń zawodowych, z których tylko jedna osoba i to dopiero niedawno powiedziała mi, że wszechstronność nie musi być moją wadą. Dwa razy rejestrowałam się w tutejszym urzędzie pracy. Po drugim razie – i jak sobie obiecałam, ostatnim – załamałam się i zdecydowałam, że wracam do Polski. Udało mi się dotrzeć do ostatniego etapu rekrutacji do pracy w Warszawie. Nie przyjęli mnie ze względu na ograniczony budżet. Zostałam w Szwajcarii.

Zaczęłam chodzić na terapię. Pierwszy lekarz, psychiatra, kiedy usłyszał, że mam dyplom magistra socjologii, wypisał skierowanie na studia licencjackie. Kierunek: praca socjalna. Pisanie i pracę dziennikarską polecił potraktować jako hobby. Ani razu nie usłyszałam pytania, co JA chciałabym robić. Już do niego nie wróciłam. Druga terapeutka poprosiła, żebym zanim złożę papiery na studia zastanowiła się, czy na pewno jest to coś, czemu chcę poświęcić kolejne lata życia. Myślałam długo, patrząc na swoje świadectwo maturalne przetłumaczone na niemiecki. Papiery wylądowały na samym dnie szuflady.

Znam kobiety, które szukały pracy w Szwajcarii przez kilkanaście lat. Skończyły studia (powtórzyły kierunek z Polski tylko po to, żeby mieć dyplom szwajcarskiej uczelni), a żeby zwiększyć swoje szanse na rynku pracy nauczyły się nie jednego, a dwóch języków narodowych. I po tym, jak opowiadały mi, że właściwie już straciły nadzieję, nagle odbierałam telefon i słyszałam: Agnieszka, nie uwierzysz, dostałam pracę! W takich momentach czuję wyłącznie radość, bo wiem, że dopóki trwają rekrutacje, jest dobrze. To znaczy, że może następna będę ja. Przecież wciąż słyszymy, że Szwajcaria to kraj nieskończonych możliwości. A czy cuda też tu się zdarzają?

Piszę o tym wszystkim po to, żeby wyjaśnić jedną rzecz. Kiedy ktoś mi mówi, że gdybym chciała znaleźć pracę w Szwajcarii, to na pewno bym ją znalazła, nie sprawia, że jestem smutna, rozczarowana czy zła. Sprawia, że jestem wkurwiona! Zwłaszcza, gdy słyszę to od osoby, która przyjechała tu z umową o pracę w teczce, mieszkanie wynajęła jej korporacja, integrować się nie zamierza, bo właściwie do niczego nie jest jej to potrzebne, a historie o Szwajcarach słyszała od kolegów i koleżanek w przerwie na lunch.

I nie, to nie jest hejt na ekspatów. Dzięki Waszej pracy i podatkom ten kraj się rozwija i podtrzymuje swój dobrobyt, z czego wszyscy korzystamy. Nie zazdroszczę Wam sukcesu i pieniędzy. Korporacje to nie mój świat i nie mam marzenia, aby w ten sposób pracować. Znamy się, cenimy, inspirujemy, wymieniamy doświadczeniami. Nie musimy się lubić, ani się ze sobą zgadzać. Proszę tylko o jedno – spróbujcie choć na chwilę wystawić nos ze swojej bańki i zrozumieć, że Szwajcaria to nie jest kraj przyjezdnych wyłącznie takich jak Wy. Tuż obok żyją ludzie, którym z różnych powodów trudniej jest się odnaleźć na rynku pracy, ale próbują, czasami po kilka, a nawet kilkanaście lat. Często im się udaje. A jeśli nie, to nie dlatego, że nie chcą/nie potrafią/są leniwi/nie są wystarczająco zaradni. Po prostu mają inną historię.

Rzecz numer 2: Jesteś tutaj w gościach, więc musisz akceptować reguły i się do nich dostosować (czyt. zmieniać Szwajcarię wolno tylko Szwajcarom)

Być może niektórych z Was po przyjeździe do Szwajcarii ucałowano w policzek, podano kapcie i kieliszek zimnego prosecco. Bo tak się właśnie traktuje gości w szwajcarskich domach. Szczerze zazdroszczę, bo ja na wejściu dostałam listę pytań: po co tu przyjechałam, co zamierzam robić, ile pieniędzy mam na koncie i z iloma osobami mieszkam. I tak przez następny rok, zanim nie wyszłam za mąż za Szwajcara. Wtedy nagle, jak ręką odjął, urzędnicy zupełnie o mnie zapomnieli (zaraz pewnie sobie przypomną, bo staram się o paszport).

Być może niektórzy z Was czują się w Szwajcarii jak w gościach. I ja to naprawdę szanuję, a czasem może nawet też bym chciała się tak poczuć. Jednak moja historia jest inna. Wprosiłam się tu „na bezczela”, bez pracy, planu i trzeciego filaru. Co gorsza, zostałam, ku utrapieniu wielu urzędników próbujących za wszelką cenę się mnie pozbyć, żebym przypadkiem nie popsuła im statystyk bezrobocia (teraz jestem, podobnie jak wiele innych kobiet, częścią ogromnej skali zjawiska zwanego bezrobociem ukrytym). Dlaczego zostałam? O tym w ostatnim punkcie tekstu.

W tym miejscu chciałam natomiast wyjaśnić jedną rzecz: nie przyjechałam do Szwajcarii w gości. Płacę podatki, ubezpieczenia, moje składki – jeśli mam z czego je zapłacić – zasilają system emerytalny, a zakupów nie robię w Niemczech tylko w lokalnych marketach i u tutejszych rolników. Nie jeżdżę na gapę, sprzątam po swoim psie i nie rzucam petów na ulicę. Znam historię Szwajcarii i potrafię nawet zaśpiewać hymn (no prawie, słów wciąż się uczę). Czuję się tak samo ważną uczestniczką życia społecznego jak ponad dwa miliony innych mieszkających tu cudzoziemek i cudzoziemców i sześć milionów Szwajcarek i Szwajcarów. Staram się nie mieć kompleksów, a jeśli jakieś mam (np. uważam, że wciąż nie potrafię dobrze pisać po niemiecku), to pracuję nad tym, żeby za bardzo mi nie dokuczały. I jeszcze jedna ważna rzecz: nie otrzymałam od państwa szwajcarskiego ani Rappena (czyste powietrze i woda na szczęście są jeszcze za darmo) i nigdy tego nie oczekiwałam, a co udało mi się osiągnąć, jest wynikiem pracy i wsparcia bliskich (porażki także biorę na siebie). Dlatego uprzejmie proszę: nie narzucajcie mi retoryki szwajcarskiego miłosierdzia gminy.

Jeśli zaś chodzi o kwestię reguł i konieczności dostosowywania się do nich… Czy widzieliście film „Die Schweizermacher”? W pierwszej scenie słyszymy przemowę na szkoleniu dla inspektorów policji ds. obcych: „W naszym kraju każdy jest mile widziany. Zawsze akceptujemy obcych, czy to turysta, czy pracownik. Co innego, kiedy obcy zechce zostać. Wtedy musi się dostosować”. Brzmi znajomo? Tylko, że to film z 1978 roku, w dodatku komedia!

Szwajcarskie reguły znam aż za dobrze, bo gram zgodnie z nimi już prawie siedem lat. Niektóre mi się podobają, inne nie, ale wiem, że (póki co) i tak nie mogę ich zmienić. Co za to mogę zrobić? Pisać i mówić o rzeczach, których akceptacja przychodzi mi z trudem oraz o takich, których nie jestem w stanie zaakceptować wcale. Dokładnie tak samo robiłam w Polsce i robiłabym w innym kraju, w którym przyszłoby mi żyć i pracować. Czy mam do tego prawo? Patrz wyżej. Może mam mylne pojęcie integracji, ale dla mnie jest ona po to, żeby za jakiś czas, kiedy już dostanę narzędzia potrzebne, by „zmieniać świat” (czyt. prawo głosu), po prostu zacząć to robić.

Zresztą zobaczcie, ile pozytywnych zmian w Szwajcarii zapoczątkowali właśnie przyjezdni. Gdyby nie oni (my!), nie byłoby nie tylko wielkich wynalazków, patentów, czy drugiej literackiej Nagrody Nobla na koncie Szwajcarii (wiwat Hermann Hesse!), ale i rzeczy, z których korzystamy na co dzień, jak choćby żłobków, które niegdyś zaczęły powstawać z potrzeby pracujących Włoszek. Także Polki zmieniają Szwajcarię, o czym możecie przeczytać w cyklu wywiadów, który jakiś czas temu opublikowałam na blogu. A wprowadzone w tym roku urlopy ojcowskie? To właściwie zasługa lobby ekspatów, którzy w międzynarodowych firmach po prostu nie wyobrażają sobie, że może być inaczej. Właśnie największe korporacje zaczęły świecić przykładem i dawać swoim pracownikom płatne dni wolne na czas po narodzinach dziecka.

Szwajcarskie „tak” lub „nie” w referendum jest tylko finałem debat, które toczą się w społeczeństwie od lat. My również – choć formalnie głosu nie mamy – możemy brać w nich udział. Nie odbierajmy sobie tego prawa pielęgnując w głowach dawno już wyblakły obraz imigranta-gościa.

Rzecz numer 3: O Szwajcarii jak o zmarłych – wolno mówić albo dobrze, albo wcale (czyt. kiedy ty wreszcie przestaniesz narzekać)

Napiszę teraz coś, co wydaje się być oczywiste, ale od czasu do czasu chyba warto sobie o tym przypominać. Wielu obcokrajowców (ekspatów, imigrantów, nazywajmy się jak chcemy), nie tylko Polek i Polaków, przyjeżdża do Szwajcarii wyłącznie dla pieniędzy. I nie ma w tym niczego złego. Chęć zarobku i poprawy sytuacji materialnej była, jest i będzie głównym motorem migracji, o czym uczyliśmy się już w szkole, kiedy wizja wyjazdu z kraju jeszcze pewnie nie świtała nam w głowach. Czasami mam jednak wrażenie, że te płynące szerokimi strumieniami franki nie tylko potrafią skutecznie zamknąć nam oczy, ale i usta. Widzę to po sobie. Kiedy trafi mi się kilka niezłych zleceń i mam pieniądze na koncie, Szwajcaria od razu wydaje mi się jakaś lepsza. Rozpływam się nad alpejskimi krajobrazami, smacznym jedzeniem, uśmiechniętymi Szwajcarami, kierowcami zatrzymującymi się na przejściach dla pieszych i trochę zapominam o rzeczach, które mnie denerwują. Nic bardziej ludzkiego, prawda?

Podejrzewam, że większość z Was na co dzień nie dostrzega „brzydkich” stron Szwajcarii, bo po prostu się z nimi nie styka. Ot, czasem jakiś bezdomny zablokuje wejście do sklepu albo ktoś poprosi o pieniądze na ulicy (tam, gdzie nie jest to zakazane). Za chwilę przecież o tym zapominamy, ciesząc się, że tutaj nie ma „ich” tak wielu jak w innych krajach. A nawet jak pojawia się więcej, to przecież miasto i tak zaraz „posprząta”.

Od kilku lat zajmuję się Szwajcarią zawodowo i tak już mam, że najbardziej interesują mnie właśnie te zacienione obszary, których na pierwszy rzut oka nie widać. Choroby psychiczne, samobójstwa, wykluczenie kobiet, przemoc domowa, bieda, bezdomność, historie nieszczęśliwych imigrantek i imigrantów. To nie są „fajne” tematy, ale uważam, że trzeba o nich mówić i pisać (może od czasu do czasu przeplatając to jakimś ładnym widoczkiem z gór). Dla równowagi, uczciwości, dla wszystkich tych, którym się wydaje, że mieszkają/mieszkamy w raju. Dla mnie bywa to trudne, bo Szwajcaria nie jest krajem, do którego przyjechałam zarobić pieniądze i po kilku latach z niego wyjechać. To ojczyzna mojego męża, mam tu szwajcarską rodzinę i znajomych. Jest to kraj, w którym chcę pracować, spełniać się w różnych obszarach i w którym zostanę pewnie jeszcze przez wiele lat. To kraj, który kocham i którego czasem nie znoszę (i tu znowu, bardzo podobnie mam z Polską). Przez który płaczę – ze szczęścia i z bezsilności. Kraj, który zostanie ze mną i we mnie na zawsze, nawet jeśli kiedyś go opuszczę.

Ale właśnie to sprawia, że chcę poznać Szwajcarię we wszystkich jej odcieniach. Cieszyć się z rzeczy dobrych i pięknych, ale też mierzyć ze złymi i brzydkimi. I tak długo, jak będę zauważać te ostatnie, będę się też z nimi konfrontować. Nawet, jeśli dla niektórych moich Czytelników i Czytelniczek oraz dla mnie samej nie jest to wygodne.

Rzecz numer 4: Nikt cię tu na siłę nie trzyma. Jak się nie podoba, droga wolna (czyt. „wyp********, więcej czystego powietrza dla nas”)

Ktoś zapytał mnie ostatnio, czy gdybym nie poznała Szwajcara, wybrałabym Szwajcarię jako swój kraj emigracji. Odpowiedź brzmi: na pewno nie. Tak jak i pewnie żadnego innego kraju w Europie czy poza nią. Szwajcaria nie była pierwsza. Mieszkałam wcześniej w Holandii, co bardzo miło wspominam, ale po powrocie do Polski byłam przekonana, że nie będę już próbowała życia za granicą. A tu niespodzianka.

Zurych i Warszawę dzielą dwie godziny samolotem i pół doby autem. Nic prostszego, jak tylko spakować kilka walizek i ciao Szwajcario! Ale ilu i ile z nas rzeczywiście ma swobodę (i odwagę), aby podjąć taką decyzję? Wyjechać z Polski nie jest łatwo, wrócić jest chyba jeszcze trudniej. Słyszałam, że po siedmiu latach za granicą już się zostaje na dobre, ale ja nie wierzę, żeby istniały tu jakieś magiczne granice czasowe.

Polacy i Polki wyjeżdżają do Szwajcarii z różnych powodów: dla wspomnianych już pieniędzy, bo pojawiła się lepsza oferta pracy, czasem na studia, niekiedy z konieczności. Dlaczego wyjechałam, to wiecie, ale oprócz męża-Szwajcara mam tu coś więcej. Mój dom. Albo raczej jeden z domów, bo już wiem, że można mieć ich więcej. Mam swoje książki, miejsca, trasy kolejowe i wędrówkowe, ulubione muzea i produkty z Coopa, znajome kawiarnie, sąsiadów, koleżanki i kolegów, a nawet kilka bardzo cennych przyjaźni. Tego wszystkiego nie da się spakować do walizki. Nie da się też tak po prostu tego zostawić.

Poza tym chyba rzadko kiedy jesteśmy w Szwajcarii w tak komfortowej sytuacji, aby samemu decydować o wyjeździe. Mamy mężów i żony, partnerów i partnerki, ich życia, pracę, rodziny i znajomych. Mamy dzieci, dla których „dobra” często przedłużamy pobyt „jeszcze o rok”, żeby nauczyły się języka, żeby skończyły szkołę… Każdy z nas przenosząc się tutaj, dużo zainwestował i inwestuje właściwie każdego dnia. I nie chodzi tylko o pieniądze. Więc jeśli jakaś osoba mówi mi, że „jak się nie podoba, zawsze można wrócić”, to może dlatego, że wyjazd nigdy nie przeszedł jej przez myśl. Choć w sumie trudno mi w to uwierzyć.. Próbuję zrozumieć intencje, ale nie za bardzo mi to wychodzi. I tak sobie myślę, że mówienie komukolwiek takich rzeczy jest po prostu wyrazem braku wrażliwości i empatii. Bo a nuż ktoś marzy o tym, żeby wrócić i będzie mu po prostu smutno? No właśnie, może czasem lepiej ugryźć się w język (albo w palec, jeśli pisze się na klawiaturze).

I to tyle. Dziękuję za uwagę tym z Was, którzy dotrwali do końca tego przydługiego wyładowania emigracyjnego bagażu słów. Co złego to nie ja! I żeby była jasność: dalej możemy o tym wszystkim rozmawiać. Prawda? ;)

Pięć i pół „ponieważ”. Szwajcaria? Ja tu nie pasuję!

Jedną stopą w górskim bucie. Drugą w piasku nad Bałtykiem.

„Proszę dowiedz się, czemu jest mi tutaj aż tak źleeeee”. Wyje w głowie Dawid Podsiadło, podbijając jeszcze to ssanie, które niektórzy nazywają nostalgią. Męczą wątpliwości: minęło prawie sześć lat i co ja tu właściwie robię? A może już czas, żeby… No właśnie, żeby co? 

Znajomi z dłuższym emigracyjnym stażem, oficjalnie przyznaję Wam rację! Mówiliście, że prędzej czy później dopadnie każdego. Ponoć lubi przychodzić po pięciu latach. Czasem daje znaki ostrzegawcze, ale bywa, że atakuje bez zapowiedzi. Mój wdarł się ukradkiem, podszył pod tęsknotę, żeby zbić mnie z tropu. I nawet się udało. Jednak uważna autodiagnoza wykazała jednostkę chorobową. Cierpią na nią ci, którzy wyjechali. Ci w wiecznym rozkroku. Ci, którzy się zastanawiają. Bo są trochę tam, trochę tu. Bo nie wiedzą czego chcą. A czują, że nie pasują. Na pewno tu, a może już i tam? Ci, którzy zadają sobie pytanie: wracać?

Diagnoza: kryzys migracyjny. Objawy: nadmierna melancholia, deficyt decyzyjności, poczucie zawieszenia, uwierający „kamyk w bucie”. Stan pacjentki: zmienny. Rokowania: niepewne.

Kryzys w raju. Niechętnie o nim mówimy. Bo jak komukolwiek może być źle w Szwajcarii? Brzmi jak najgorsze bluźnierstwo. Reakcje? Od „nie narzekaj, przecież tu się oddycha” po „nie podoba się, droga wolna”.

Klincz. Dół. Zapaść. Impas. Martwy punkt.

Sprawił, że to, co powinno zachwycać, spowszedniało. Bo ileż można łazić po tych górach? Prawda, są piękne, ale i nudne, bo wciąż takie same. Stoją niewzruszone i drwią sobie ze świata. Ze mnie, której marzy się zmiana. Nie to, co morze. Ono jest przecież w ciągłym ruchu. 

Sprawił, że to co dobre, zaczęło kłuć jak bliżej niezlokalizowany nerwoból. Odgrywany na co dzień teatr powierzchownej uprzejmości, w którym dotychczas z powodzeniem grałam swoją rolę, zamienił się w spektakl pociąganych za sznurki marionetek. Pod maskami te same sztuczne twarze. Jak krasnale ogrodowe, z przyklejonym grymasem na ceramicznym obliczu – nic nie jest w stanie wytrącić ich z równowagi. Łapię się na tym, że nie odpowiadam sąsiadom na miłe Grüezi, świadomie zwlekam z zapłaceniem rachunku, zostawiam parasol na klatce schodowej, nie czyszczę filtra w pralce. Mój bunt. Jaki kraj, taka rebelia.

Sprawił, że to co wcześniej niegroźnie wkurzało, teraz jątrzy. Lubuję się w obrzydzaniu, wyszukiwaniu wad, szukaniu potwierdzenia, że to nie jest kraj dla mnie. Przecież ja tu nie pasuję! Dlaczego?

Ponieważ nr 1: Lubię spontaniczność

Papierowy, w skórzanej okładce, dla tradycjonalistów. W telefonie, dla nowoczesnych. Ewentualnie w Outlooku, dla technologicznie zaawansowanych. Kalendarz. Terminarz. Agenda. Rzecz, bez której w Szwajcarii nie przeżyjesz. Nie hokej i nie piłka nożna. Helweckim sportem narodowym jest umawianie się. Na kolację, na kawę, na drinka, na spotkanie, na telefon, na email. Wyznaczanie sobie terminów – na za trzy miesiące, na 12 lutego i 25 kwietnia, na od.. do.., na urodziny za dwa lata i ślub za pięć. Dyktatura kalendarza. Społeczeństwo zaplanowane na kolejne trzy dekady. Powtarzam sobie, że za każdym razem, kiedy wyznaczam datę znajomym, umiera mały ptaszek. Trochę ich przez te lata zginęło (ptaszków, nie znajomych).. Nie chcę, żeby rytm mojego dnia wyznaczały rubryki w kalendarzu i przyjęty kodeks zachowań. Nie jestem emocjonalnym robotem. Lubię spontanicznie (i głośno) roześmiać się w pociągu czy autobusie. Rzucić głupi żart do kelnera w restauracji, wytracając go choć na chwilę z wyuczonej roli. Wejść po zamknięciu drzwi albo nie pojawić się wcale. Bo czy pięciominutowe spóźnienie (tak jak wyjście na wino bez planu) nie jest po prostu ludzkie? Na pewno bardziej niż skazywanie niepokornych na społeczne potępienie.

Ponieważ nr 2: Źle się czuję w szufladce 

Nie jestem opiekunką, pielęgniarką, kelnerką, sprzątaczką. Nie sprzedaję ubezpieczeń ani funduszy inwestycyjnych. Nie pracuję na uniwersytecie. Ani w fabryce. Nie wysłała mnie tu żadna korporacja. Nie mam prostej i przejrzystej ścieżki kariery. Nie mam ładnego CV. Nie jestem bezrobotna, nie jestem zatrudniona. W Szwajcarii wolni strzelcy są podejrzani. Prawie jak żyjący tu nomadzi. „Napisałaś książkę! Świetnie. A czym się zajmujesz zawodowo?”. Wartość człowieka w kraju dobrobytu wyznacza trzeci filar emerytalny, stan konta oszczędnościowego i liczba lat przepracowanych w jednej firmie. Żyjesz od zlecenia do zlecenia? Pandemia dała Ci w kość? Nie wiesz co dalej? Spokojnie, damy Ci ostatnią szansę. Na stole leżą dwa wnioski: przedłużenie pobytu w Szwajcarii o pięć lat i podanie o szwajcarski paszport. Nie wiem, gdzie będę za pięć lat. Nawet nie wiem, gdzie będę za pięć miesięcy. Jakie to nieszwajcarskie.

Ponieważ nr 3: Nie jestem matką-imigrantką

Szwajcaria to raj dla matek. A matka-imigrantka to nierozerwalny związek frazeologiczny. To, że matki nie pracują, nikogo w Szwajcarii nie dziwi. Zwłaszcza, jeśli to matki przyjezdne. Współczynnik zatrudnienia wśród cudzoziemek mających dzieci jest znacznie niższy niż wśród matek-Szwajcarek. Te ostatnie jakoś znalazły sobie (wywalczyły?) miejsce na rynku pracy. Matki-imigrantki mają absolutne społeczne przyzwolenie na to, żeby zostać z dzieckiem w domu, najlepiej do momentu, aż to nie pójdzie do przedszkola. Jeśli bardzo brakuje im pracy (albo pieniędzy) matki mogą zatrudnić się na „procent” – ale nie więcej niż jedną trzecią etatu, inaczej ucierpi na tym dziecko. Miejsce matki-cudzoziemki jest przecież w domu. A miejsce cudzoziemki-niematki? W pracy. Chcesz pracować na pół etatu, a nie masz dzieci? Zapomnij. Te stanowiska w Szwajcarii już są zarezerwowane.

Ponieważ nr 4: Nie nauczyłam się dyplomacji 

Lista pytań i stwierdzeń, które w rozmowach ze Szwajcarkami i Szwajcarami nie mają prawa paść: Ile zarabiasz? Jeździsz na zakupy do Niemiec? Szwajcaria jest taka zależna od Unii Europejskiej. Czytałaś tę książkę o deportacji Żydów podczas drugiej wojny światowej? A o handlu złotem z Hitlerem? Szwajcarska bankowość jest niezwykle skostniała, zupełnie jak model rodziny. Szwajcaria potrzebuje urlopu ojcowskiego i darmowych żłobków. Dlaczego te bilety są tak drogie? Wstydzisz się mówić po niemiecku? Serwis w tutejszych restauracjach jest fatalny. Co studiowałeś? Nie stać mnie. Masz czas za godzinę?

Wszystkie powyższe pytania i stwierdzenia padły.

Ponieważ nr 5: Nie chcę się odciąć 

Co Ty się tak przejmujesz tymi wyborami? Daj sobie spokój. Przecież nie mieszkasz w Polsce. Ciebie to nie dotyczy. Mówią mi Polacy w Polsce. Mówią mi Polacy w Szwajcarii. A mnie dotyczy. Dotyczy, że hej. Nie chcę być Polką, która hiperwentylowana czystym alpejskim powietrzem, zapomniała skąd jest. Ani taką, która płaci frankami za amnezję. „Bardziej szwajcarską od Szwajcarów”. Chcę pozostać Polką, która wie, co się dzieje w Polsce. Która zaczyna dzień od informacji z Polski. Która czytając je śmieje się i płacze, czasem jednocześnie. Polką, która cierpliwie tłumaczy swój kraj Szwajcarom. Nawet w momentach, kiedy wstydzi się za ten kraj najbardziej na świecie. Nawet wtedy, kiedy sama go nie rozumie. Dlatego będę chodzić na wybory (i o tym pisać) nawet gdy zostanę tu kolejnych 5, 10, 20 lat. Choć wiem, że wielu Polaków w Polsce (i w Szwajcarii) wolałoby, żebym już oddała paszport.

Ponieważ nr 5 i pół: Kocham góry, ale nie potrafię żyć bez morza. Sorry Szwajcario!

Szwajcaria w czasach zarazy. Odcinek 3: Czy to naprawdę już koniec?

Tatsuya Tanaka http://www.miniature-calendar.com

Tekst: Emilia Sułek*

Początki euforii

Feeria barw. Taki widok wita mnie pod supersamem. Jest poniedziałek rano, idę po mleko. Staję w pół kroku, nie rozumiejąc co się dzieje. Po chwili myśl: prawda, rząd zarządził otwarcie fryzjerów i sklepów ogrodniczych. Znowu można sprzedawać pelargonie, sadzonki ogórka i czego tam jeszcze. Ludzie tłoczą się, cali w euforii, pakując do koszyków kolejne doniczki. Ten widok regałów z kwiatami jest jak olśnienie. Jakby ktoś przełączył telewizor z wersji czarno-białej na kolor. Jakby Szwajcaria zmieniła się w Andaluzję.

Większy porządek jest pod fryzjerem, choć i tam zbiegowisko. Na chodniku stoją grupki mężczyzn. Zamarli pod ścianą, w stanie charakterystycznego bezruchu, jakby się zawiesili. Można by pomyśleć, że to robotnicy sezonowi czekają na okazję zarobku. Na to aż pracodawca podjedzie i rzuci z samochodu: „pięciu do ziemniaków” albo „trzech do kładzenia fug”. Trzech albo pięciu poderwie się z letargu, wskoczy na pakę i odjedzie w nieznane. Ale to Lucerna. Tłumek na chodniku czeka, żeby się ogolić i ostrzyc. Swoją drogą, pod fryzjerem damskim kolejek brak. 

To dopiero początek wracania do normalności, programu który rząd ogłosił po Wielkanocy. Podano daty – kroki milowe w maju, w czerwcu, w lipcu. Gastronomia, handel, szkoły, kultura, wszystko ma znowu stać się dostępne. Na razie jest na pół gwizdka. Na razie radość jest powściągliwa. 

Odkrywanie świata 

Przez ostatnie miesiące po dworcu w Lucernie hulał wiatr. Ani śladu po turystach z zagranicy ani po młodzieży z okolicznych wiosek, która do miasta zjeżdża na imprezy. Zwiedzanie odwołane, imprezy też. Z pociągów w rozkładzie zostały niedobitki. Na co drugim peronie komunikat: „Pociąg odwołany z powodu pandemii.” Pojedynczy pasażerowie przemykali chyłkiem przez halę dworcową, jakby była wypełniona morowym powietrzem. Atmosferę zagrożenia potęgował widok policji, która pilnowała porządku. Pilnowała w sensie dosłownym. Bo porządek – nawet aż zanadto – tu był i niewiele osób chciało go zakłócać. 

Teraz ma się to zmienić. Kolejny krok ku normalności to powrót do zdrowego, tzn. starego rozkładu jazdy. I ja zbieram się na odwagę. Jako kierunek wybieram Zurych. Podróż, którą kiedyś odbywałam rutynowo, kilka razy w tygodniu, teraz przypomina wyprawę w nieznane. Towarzyszy mi lekki skok adrenaliny. Na peronie ktoś rozdaje chusteczki odkażające. Pasażerowie siedzą daleko od siebie. Jakby na szkolnej wycieczce ktoś ich rozsadził. Za karę, że rozrabiali. W wagonie cisza. Przez całą drogę każde skrzypniecie kół słychać będzie podwójnie. Niemrawo uśmiecham się do pasażera siedzącego dwa metry ode mnie. Uśmiecham się oczami, bo usta zasłania mi maska. Bez odpowiedzi. Czyżby strach dał się nam tak we znaki, że nawet uśmiech wydaje się niebezpieczny?

Kolejom nie jest do śmiechu, bo straty poniosły ogromne. Podobnie jak wiele firm, również i one zwróciły się do rządu po pokrycie części strat. Lista gospodarczych kolosów, które rząd musi ratować (bo to w końcu on wprowadził lockdown) jest długa. Ci mniejsi też mogą otrzymać odszkodowanie za stracony zarobek. Inni – których pracodawca jeszcze jakoś przędzie – przeszli w tryb tzw. pracy krótkiej: pracują krócej i za mniejsze pieniądze. To spotkało Narzeczonego. Nastroje są minorowe, ale najważniejsze to nie stracić pracy. W bliskim otoczeniu spotkało to aż trzy osoby. 

W Zurychu spotykam się z przyjaciółką, która jest na bezrobociu. Choć ona raczej cieszy się z pandemii. Paraliż rynku sprawił, że Urząd Pracy, normalnie wymagający, teraz wrzucił na luz. W końcu żadne rozmowy o pracę nie były w ostatnim czasie możliwe. Nie posiadamy się z radości: to nasze pierwsze spotkanie od wybuchu pandemii. Mimo to zachowujemy bezpieczny dystans. Na powitanie stajemy dwa metry od siebie i zaczynamy się ściskać, każda własnymi rękami. Do tego okrzyk: „Jak to fajnie się spotkać!” Żeby to oblać idziemy na kieliszek szampana. Lokale gastronomiczne zaczęły się powoli otwierać. To też trzeba uczcić! 

Stoliki rozstawione są daleko od siebie. Zamaskowany kelner przyjmuje zamówienie. Szampana podaje w rękawiczkach, mimo że to nie hotel Hilton ani nawet Bristol. W innych lokalach między stolikami stoją parawany, czasem rozwieszona jest zasłona. Zależnie od inwencji i budżetu właścicieli. Całe szczęście jest wiosna, toteż życie toczy się na ulicy. Ale i tu musi być porządek. Przed jedną z kawiarni kelnerka chodzi z centymetrem: mierzy odległość między stolikami. Teraz każdy lokal jest azylem dla wybranych. Jednego dnia, kiedy na ulicy złapie mnie ulewa, będę chciała schować się w kawiarni. Obsługa wyprosi mnie na deszcz. Przykro nam, pani się nie zmieści.  

Wiwat konsumpcja! 

Też w Zurychu, udaję się do ulubionego serowara i centrali rybnej (po tygodniach kupowania w supermarkecie można pójść do normalnego sklepu!). To wszystko ma taki posmak, jakbyśmy spotykali się po wojnie albo innym kataklizmie – każdy small talk zaczyna się od pytania, jak przeżyliście? 

Niby jest tak jak było, ale jednak inaczej. U serowara do lady podejść się nie da. Drogę zagradza ławka, taka jak ze zwykłego garden party. Rozmawiasz ze sprzedawcą trochę jak przez płot. U rybaka jest podobnie. Jak czapla wyciągam szyję, żeby dojrzeć flądrę i śledzia chłodzącego się w lodzie. Nie tylko ryby, ale i sprzedawca ukryty jest za warstwą szkła i plastyku. Fartuch, rękawiczki i pleksi-maska na twarzy. 

To plastyk jest zdecydowanym zwycięzcą pandemii. Plastyk w każdej postaci. Plastykowe rękawiczki, plastykowe zasłony na twarz, plastykowe pieniądze. Sklepy proszą o płacenie „bezdotykowo”, kartą zamiast gotówki, która nawet w kraju, gdzie pieniądz zawsze wygląda jak prosto z mennicy, zaczęła uchodzić za „niehigieniczną”. W jednym ze sklepów, zafascynowana oglądam akrobacje towarzyszące transakcji. Sprzedawca (w plastykowych rękawiczkach) podaje mi terminal przez szmatkę. Wklepuję (niestety bez rękawiczki) numer PIN. Po zakończeniu procedury, terminal zostaje opryskany z dezynfekatora i wytarty (wyszorowany!) kolejną szmatką, która za chwilę wyląduje w koszu. Niech żyje kubeł na śmieci! Ideologia no-waste ma przerwę. 

Przerwę ma też filozofia „mniej znaczy więcej”. Może i pialiśmy z radości przez ostatnie miesiące, że naród przestał kupować w neurotycznym szale, ale jak otworzyli sklepy trzeba było nadrobić zaległości. W księgarni jestem już pierwszego dnia, dziesięć minut po otwarciu. Przy drzwiach (tradycyjnie już) butelka z płynem do dezynfekcji. Dodatkowo pudełko rękawiczek. Wymytymi i ogumionymi rękami oglądam książki. Nowe wydania biorę do ręki jakby każde było białym krukiem, który na chwilę wyleciał z bibliotecznej gabloty. Kupuję od razu dwie, z samej radości, że mogę. W tym samym tygodniu zajrzę do paru innych księgarni, dokupię jeszcze dwa tytuły. Na wszelki wypadek, cokolwiek miałoby to znaczyć. 

To samo powtórzy się w odzieżowym. Pobieram numerek (w sklepie nie może przebywać więcej niż dziesięć osób) i plastykowy kaptur, na wypadek gdybym chciała coś przymierzyć. Wszystko to jest jakieś nieziemskie. Prostota środków zapobiegawczych: spryskiwacz do rąk, rękawiczki, kaptur… czy to naprawdę działa? 

Przychodzi tez czas na kulturę. W trybie analogowym, bo w internecie można było pójść do kina i na koncert bez opuszczania kanapy. Kino i teatr muszą jeszcze poczekać, ale muzea i galerie stoją otworem. W Bourbaki-Panorama (odpowiedniku naszej Racławickiej) seria eksponatów zalepionych taśmą. Wszystko co interaktywne, jest wyłączone z użytku: interakcje są niebezpieczne, nawet te z muzealnym eksponatem. W muzealnym kiblu dwie umywalki też obklejone są taśmą, jak miejsce zbrodni w filmie kryminalnym. W pustym hallu ojciec z synkiem bawią się piłką. Chłopiec rzuca ją do mnie. Instynktownie łapię i odrzucam. Po chwili reakcja: czy powinnam była? Czy zostanę zrugana za zły dotyk?

Bliskość wciąż podejrzana 

Powrót do konsumpcji jest prostszy niż do społeczeństwa. To jest wciąż nastawione „na dystans”. Na schodach ruchomych kobieta przede mną syczy ostrzegawczo, bo podeszłam o jeden krok za blisko. Tego rodzaju syki i obrażone chrząknięcia były mi tu do tej pory nieznane. Pewnie można zaryzykować tezę, że pandemia doprowadziła do (lekkiego) upadku obyczajów. Zwłaszcza w środkach transportu ludzie patrzą na siebie bykiem. Torby i plecaki jeżdżą już prawie legalnie na siedzeniach w autobusie, stanowiąc bufor bezpieczeństwa dla bojących się o zdrowie pasażerów.

Życie towarzyskie powoli się odradza, choć w dość specyficznej formie. Po raz pierwszy (od zimy!) idziemy na Apero do znajomych. Na szczęście mają taras, więc przy odrobinie wysiłku jesteśmy w stanie zachować dystans. Ale kiedy popsuje się pogoda i będziemy musieli wejść do domu, nagle zrobi się zbyt tłoczno. Pożegnamy się – powoli wchodzi nam to w krew – łokciem. 

Podawania rąk nadal się unika. Nie wspominając już o innych kontaktach fizycznych. I właśnie przez to zwykły uścisk rąk staje się teraz niemal wywrotowy, prawie intymny, dowód prawdziwego zaufania, prawie jak seks bez kondomu. Dla osoby przywykłej do fizycznego kontaktu, ten odwyk od bliskości jest wyzwaniem, zwłaszcza wśród przyjaciół i bliskich. Tworzą się różne strefy wtajemniczenia i … wykluczenia. Ta sama osoba, która dzień wcześniej wyściskała mnie na powitanie (jak smakuje taki uścisk po miesiącach abstynencji!), dzień później poda mi tylko łokieć. Szepnie przy tym: muszę uważać, tu dużo ludzi. Trzeba dawać przykład. 

Bliskość w ogóle stała się podejrzana. Korzystając z wolnego dnia, jadę w góry, popatrzeć na świat z innej (wyższej) perspektywy. Szczyt wybieram niefortunnie. Już autobus zapakowany jest na ścisk. Podobnie jest na szlaku. Ludzie tłoczą się, nawet przepychają. Gorzej niż na Giewoncie. Z góry schodzi grupa podchmielonych wyrostków, w plecaku gra muzyka. Ten z lewej zatacza się na mnie. Niestety, nie wiedziałam, że cel mojej wycieczki jest ulubionym miejscem oglądania wschodu słońca. A że noce są chłodne, trzeba się czymś rozgrzać. Przy pierwszej okazji zbaczam w inną stronę. Nawet w telewizji będą mówić, że naród beztrosko popędził w góry, zapominając o środkach bezpieczeństwa. Policja nie reaguje.  

Widmo policji dopada mnie gdzie indziej. Tak, wreszcie i ja idę zrobić coś zrobić z włosami. W malutkim salonie fryzjerka w masce na twarzy. Ale inaczej niż u Zorro, to nie oczy są zasłonięte. Ja zresztą też w masce. Takie są przepisy. Mycie głowy odbywa się jeszcze normalnie. Strzyżenie troszkę gorzej. Trudno ciąć w ciemno. W końcu dziewczyna mówi: zdejmij te maskę, ja cię przecież w ogóle nie widzę. 

Od razu robi się sympatyczniej. Dostaję nawet kawę i ciastko. Radośnie rozmawiamy o życiu w Londynie i o brytyjskim poczuciu humoru. Nagle sytuacja robi się jak z komedii: „Policja!” Fryzjerka rzuca nożyczki i czmycha na zaplecze. Ja w popłoch. Cholera, gdzie maska?! Z podołka spadła mi na podłogę! Rzucam się pod fotel. Za chwilę ostrożnie wyjrzę przez okno. To drogówka, mówię, widząc, jak policjantka wypisuje mandat na źle zaparkowany samochód. Drogówka chyba nie kontroluje fryzjerów? Moja fryzjerka nie jest przekonana. W ostatnim czasie słyszało się historie w rodzaju: facet przyszedł do pracy z nową fryzurą. Fryzjera zamknęli. Brzmi nieprawdopodobnie. Może to legenda miejska?

Leczenie ran

W kolejną niedzielę jadę do Thun. To miasteczko jak z pocztówki: szafirowe jezioro, panorama gór jakby wycięta z opakowania czekolady. Właściwie to jadę służbowo, ale ponieważ jest niedziela, całość ma lekko wycieczkowy charakter. Pogoda piękna, świeci słońce, pierwszy raz po dłuższym okresie niepogody. 

Spacerowiczów masa. Długi ogonek ciągnie się wzdłuż rzeki w drodze do jeziora. Ja też wędruję nabrzeżem. Po lewej stronie woda, po prawej metalowy płot, za nim pas dzikiej zieleni. Moje myśli błądzą nie wiadomo gdzie, wzrok wędruje przez kępy dzikiej roślinności za płotem. Przez tygodnie siedzenia w domu rozwinęłam pasję ogrodniczą i także tę szukania jadalnego zielska na każdej łące i poboczu drogi. Na wpół automatycznie skanuję wzrokiem co rośnie w Thun. A nuż zobaczę coś ciekawego. 

Nagle wzrok mój pada na kawałek papieru. Zapisany i zwinięty, leży na poduszce z trawy, jakby ktoś zrzucił go z chmury. Automatycznie spoglądam w górę, chyba żeby sprawdzić, czy to niebo wysłało mi wiadomość. Ledwie dosięgam papieru przez płot. Za chwilę rozprostowany leży w mojej dłoni. 

Obie strony zapisane, każda innym charakterem pisma. „Drogi/droga Nikt”, pisze autorka, w liście skierowanym do mnie i do każdego, kto przechodzi nabrzeżem. „Myślałam, że samobójstwo rozwiąże mój problem”, relacjonuje swoje zmagania z życiem. „Chciałam czuć się potrzebna, ale wylądowałam w ciemności. Kaleczyłam się, ale to tylko zwiększało ból. ‘Proszę, pozwól mi umrzeć’, myślę o tym każdego dnia”. Czuję, jak serce zmienia mi się w ciasny węzeł. „Jestem taka samotna. Mimo że to czas pandemii, proszę zostaw mi wiadomość. Będę tu przychodzić codziennie.”

Na drugiej stronie odpowiedz, napisana inna ręką. Słowa otuchy, zachęty by wytrwać. „Czasami ogarnia nas ciemność. Pamiętaj, że promyk światła dosięgnie i ciebie.” Ja też dopisuję coś od siebie. Podaję kontakt, gdyby autorka chciała mnie znaleźć. Wygrzebanym z portmonetki spinaczem przypinam list do drucianego ogrodzenia i patrzę na wodę. Sądząc po tym, że litery lekko rozmył deszcz, list musi tu być od dobrych kilku dni. Czy autorka była tu, żeby sprawdzić wiadomość? Czy w ogóle jeszcze jest

Przechodnie mijają mnie radosnym krokiem. Za chwilę i ja dołączę do nich w tym strumieniu niedzielnego życia. Z domu zadzwonię do pogotowia dla samobójców, sprawdzić, co można zrobić w sprawie nieznajomej kobiety z Thun. Nie mają wiele do zaproponowania. Szwajcaria ma wysoki poziom samobójstw. Dopiero co w styczniu znajomy był świadkiem tego, jak mężczyzna wskoczył pod pociąg. Czy przymusowa izolacja czasu pandemii podniesie ten poziom o poprzeczkę wyżej? To okaże się pewnie dość niedługo. 

Wątpliwości rosną

W połowie czerwca po dawnych środkach bezpieczeństwa nie ma śladu. Euforia z powrotu do życia, aktywności, konsumpcji – wszystko to tłumi inne rozważania. Pewnie rozsądek też. Maski znikają z przestrzeni publicznej, tak szybko jak ostatnie łachy śniegu w Alpach. W supermarkecie płyn do dezynfekcji jeszcze stoi, ale z boku, zdetronizowany przez górę koszyków, które zachęcają do pakowania kolejnych zakupów. Otwierają się kina, lada chwila rząd pozwoli na organizację koncertów nawet na kilkaset osób. Zurych (gdzie po północy obowiązywała godzina policyjna) „uwalnia” życie nocne. Można bawić się do woli, na własną (a nie rządu) odpowiedzialność. I nawet nocne autobusy wróciły na ulice. 

Gdzieś na boku słychać jednak pytania. I pierwsze wątpliwości. Bo jak pogodzić to, co mówią epidemiolodzy, że wirus wciąż jest wśród nas z parciem na powrót do maksymalnej aktywności? Granice są otwarte, ale samolotów właściwie niet. Co i rusz telewizja bąka, że na świecie wirus nadal szaleje. Uniwersytet zapowiedział, że zajęcia jesienią będą online. Mimo tego, że teraz można imprezować pełną parą. To jak to jest z tą chorobą?

Zaplanowane w bezpiecznych odstępach czasu kroki milowe przyspieszyły tempo. Co miało się dziać w lipcu, zdarzyło się już w czerwcu. Co w czerwcu, to w maju itd. Sąsiadka na schodach wyrzeka: Rząd nie kieruje się dobrem społeczeństwa, tylko gospodarki. W najgorszym okresie pandemii, sprawiał wrażenie jedności, teraz każda partia ciągnie w swoja stronę. To wszystko lobby biznesowe, sąsiadka krzywi się z niesmakiem. „Nie lubię tego partyjniactwa”, dodaje. 

Wirus wciąż jest wśród nas, nawet jeśli o nim trochę zapomnieliśmy. Na wszelki wypadek, zaopatrzyłam się w kolekcję masek na twarz. Niewiele osób podziela mój entuzjazm dla tego dodatku do stroju. Członkowie rządu też nie pokazali się w masce. Szwajcaria cały czas wstrzymuje się z wprowadzeniem nakazu noszenia ich, choćby w transporcie publicznym (choć konduktorzy apelowali). Rząd pozostał przy zaleceniu, że nosić… warto: „Szwajcarom nie należy zakazywać. Liczymy na rozsądek obywateli”. W gazecie pojawiła się debata, dlaczego rozsądek pozostaje głuchy i ludzie nie zakładają maski. Wygrała teoria, że to dlatego, że maska bardziej chroni innych niż nas samych. Po co się wysilać dla innych, głosił autor, rekonstruując statystyczną logikę mieszkańca kraju. To by przeczyło wizji solidarnych obywateli, którzy troszczą się o siebie nawzajem. 

Znajoma – młoda, choć z grupy ryzyka – spytała mnie niedawno, czy ma prawo wymagać, by ludzie nosili maski, żeby osoby z mniejszości – takie jak ona – chronić przed wirusem. Jasne, że tak. Mniejszości się chroni. Czy to nie jest jakaś żelazna zasada demokracji? Ale jak choroby nie widać (a i słychać o niej też niewiele), wszelkie środki prewencyjne wydają się zbędne. Sensowność całego lockdownu zaczęła być poddawana w wątpliwość. Ale to tak jak w ogóle z prewencją, mówi ta sama znajoma, która notabene pracuje w ośrodku pomocy narkomanom. Skuteczność prewencji jest jednocześnie jej gwoździem do trumny. Ludzie skłonni są zapominać, że problemy lubią wracać. 

Odwrót od rzodkiewki

Zaległości w kontaktach towarzyskich nadrabiam, gdzie się da. Zresztą, nie tylko kontaktów jestem spragniona. Nieprzewidywalności, beztroski, śmiechu. Przypadkowych interakcji, small talków, wszelkich elementów, który wychodziłyby poza korona-rutynę. Powrót do życia towarzyskiego oznacza, że rzodkiewki popadają w zapomnienie. Ogród już nie jest kompensatą braku towarzystwa. To samo dotyczy sklepów spożywczych. Podczas lockdownu, kupienie nawet jednej cebuli było dobrą wymówką, żeby wyjść z domu. Co ja zrobię, że potrzebuję ludzi, interakcji, nawet w minimalnym stopniu. Siedzenie w domu to nie dla mnie. Ale dzięki home office odkryłam, że sąsiad z drugiego piętra maltretuje dorosłą córkę. Rząd miał chyba rację mówiąc, że zakaz wychodzenia z domu wpłynie na przyrost przemocy domowej.

Patrząc na kwitnący ogród, myślę: Całe szczęście, że pandemia wybuchła na wiosnę. A kiedy będzie druga fala? Od jakiegoś czasu do mediów przebijają się wiadomości o ponownym wzroście liczby zachorowań. Niby niewiele, ale jednak: sto, sto kilkadziesiąt na dzień. To i tak luksus w porównaniu do krajów, które akurat przeżywają masową tragedię i śmierć tysięcy ludzi. Prędzej czy później choroba dociera wszędzie. Cóż, efekt globalizacji. 

W obliczu rosnącej liczby nowych zachorowań, rząd robi jednak ten radykalny krok, z którym tyle się wstrzymywał. Maski będą obowiązywać, przynajmniej w transporcie publicznym. Teraz kiedy jadę pociągiem patrzą na mnie same oczy. Oczy i tylko oczy. Zwielokrotniony big brother i big sister. (Kosmetyczka w drogerii próbuje mnie namówić na prelekcje o podkreślaniu oczu: kiedyś były zwierciadłem duszy, teraz głównym medium komunikacji – mówi z przekonaniem).

W kraju, w którym nie chcą burek i czadorów (choć poza niektórymi turystkami z krajów arabskich nikt ich nie nosi), a inne sposoby zasłaniania twarzy, na demonstracji czy meczu, też są przez państwo niezbyt lubiane, obowiązek zasłaniania twarzy brzmi jak złośliwość losu.

*Emilia Sułek: antropolożka, dziennikarka, menedżerka kultury. Przyjechała do Szwajcarii za pracą, została z miłości. Nie tylko do gór. Specjalistka od Azji Środkowej we wszystkich odmianach.