„Jak wszystko się zawali, to chociaż góry zostaną”. O jakości życia w Szwajcarii 

Średniej wielkości miasto na północy Polski. Autobus odrywa się ciężko z przystanku, wydając pomruk razem z czarną chmurą spalin, którą natychmiast czuję nawet w przykrytych maseczką ochroną nozdrzach. – Fuj – krzywię się z niesmakiem. Nie mogliby wymienić tych autobusów na elektryczne? Słyszę: chyba coś ci się pomyliło, to nie Szwajcaria. 

Stolica kraju. Chyba, bo niewiele widać przez grubą mgłę smogu. Choć nie muszę, noszę maskę na zewnątrz. Nie z obawy przed wirusem, ale przed uduszeniem. Mimo to jest cudownie. Dzwonię do znajomej z Zurychu. – Wiesz, jestem tu dopiero kilka godzin i już rozmawiałam z trzema nieznajomymi osobami. Pan z poczty policzył mi przesyłkę po cenach z 2017 roku, żeby wyszło taniej. Miałam szczęście, bo nazywał się tak samo jak odbiorca paczki. Wyobrażasz sobie coś takiego w Szwajcarii? – czuję się jak pies wypuszczony z klatki. To nie Szwajcaria. Uff. 

Bliżej świąt ekscytacja się kurczy. Przytłaczają rytualne wędrówki po centrach handlowych i znoszenie rzeczy, którego nie są w stanie wyhamować nawet strzelające w kosmos ceny. Śmieci i psie kupy na chodnikach. Pociąg spóźniony o godzinę. Chyba trochę tęsknię za porządkiem i spokojem. Piszę do tych, którzy w tym roku zostali w Szwajcarii. – Wracaj, tu jednak żyje się wygodniej – dostaję w odpowiedzi. 

Tydzień później ląduję w Zurychu. Pociąg z lotniska szybko i punktualnie dowozi mnie do Dworca Głównego. Kiedy czekam na tramwaj, na przystanku przysiada się do mnie pan. Po chwili czuję chmurę dymu z papierosa. Śmierdzącym buchem dostaję prosto w twarz. Pan spokojnie pali dalej. Szwajcaria, tu się oddycha – mruczę pod nosem i już nie pamiętam, za czym właściwie tęskniłam.

Bo gdzie ci będzie lepiej… 

To miał być tekst o jakości życia w Szwajcarii. Długo zastanawiałam się jak w ogóle podejść do tematu. Nie żeby przede mną nie zrobiły już tego tęgie mózgi. Ponieważ żyjemy w czasach klasyfikacji, różne instytucje próbują mierzyć jakość życia w krajach, a nawet w miastach i na tej podstawie tworzyć rankingi „najlepszych miejsc do życia”. Jak się pewnie domyślacie, Szwajcaria jest w tych zestawieniach prymuską, bez względu na to, kto i co dokładnie bada. Firma Mercer na przykład regularnie publikuje globalną hierarchię miejsc najbardziej przyjaznych ekspatom. W 2019 roku w pierwszej dziesiątce umieściła aż trzy szwajcarskie miasta – Zurych (na drugim miejscu na świecie, zaraz po Wiedniu), Genewę i Bazyleę. Ranking zwraca uwagę m.in. na ceny i zarobki, warunki mieszkaniowe, opiekę zdrowotną, środowisko naturalne, usługi publiczne, rekreację, edukację i ogólny klimat społeczno-polityczny. 

Z kolei w rankingu OECD Better Life Index, poza standardowymi kategoriami, znajdziemy też takie jak satysfakcja z życia, zaangażowanie społeczne czy równowaga między życiem zawodowym i prywatnym. W dwóch ostatnich Szwajcaria wypada blado, mimo to określenie „wysoka jakość życia” to jedno z pierwszych obrazów, które pojawiają się w rozbudzonej wyobraźni przyjezdnych. A i my, którzy mieszkamy tu od lat, przestaliśmy już sobie zadawać pytanie, co to właściwie znaczy.

Niedawno w głównym wydaniu szwajcarskich wiadomości materiał o drogich lekach prowadząca rozpoczęła stwierdzeniem „opieka zdrowotna w Szwajcarii jest jedną z najlepszych na świecie”. Oczywista oczywistość. Nie ma to jak uwierzyć w swój PR. A PR-owcami Szwajcarzy są – rzeczywiście – najlepszymi na świecie. Zdarza mi się słyszeć od przyjezdnych osób różnej narodowości, że to właśnie „wysoka jakość życia” trzyma ich w alpejskim raju jak lep i nie pozwala go opuścić. To takie pojęcie-wytrych, które często kończy dyskusję na temat Szwajcarii. „…bo gdzie nam się będzie żyło lepiej?”. 

Zaczęłam pytać, a odpowiedzi zalały mnie jak zuryska mgła w listopadzie. Sporo z nich dotyczyło – a jakże – pieniędzy.

Pieniądze to (nie) wszystko 

Ile słynnych trójkątnych batonów da się kupić za średnią pensję szwajcarską? Przybliżony rachunek wykazuje, że jakieś… 30 dziennie! To dostatek, którego nie byliby w stanie przerobić nawet najbardziej zapalczywi pochłaniacze czekolady. Co nam mówi o Szwajcarii? Więcej niż może się wydawać. 

Siła nabywcza pieniądza, czyli ile Z (tu wstawcie sobie to, co lubicie) można nabyć za X (dochody w walucie danego kraju) bywa często utożsamiane z tym, co nazywamy JAKOŚCIĄ ŻYCIA. Wiadomo, że lepiej jest żyć w kraju, w którym przy przeciętnych zarobkach stać nas codziennie na wypicie kawy w mieście, niż w takim, w którym możemy sobie na to pozwolić tylko raz w miesiącu. Pod warunkiem, że lubimy kawę i przesiadywanie w miejscach publicznych. Ale co jeśli jesteśmy domatorami, którzy wolą herbatę? 

To, czy w jakimś miejscu żyje nam się dobrze jest kwestią indywidualnych potrzeb i ich zaspokojenia. Banał, ale pozwala nieco oderwać się od dyktatu pozycji w rankingach. Mierzenie jakości życia jest podobnie karkołomnym zadaniem jak zajmowanie się badaniem szczęścia. Z wielu dostępnych najbardziej przemawia do mnie chyba schemat fińskiego socjologa Erika Allardta, opierający się na trzech filarach. „Having”, czyli materialne warunki życia, jest równie ważne jak „Loving”, czyli relacje z ludźmi i „Being” – realizacja swojego potencjału i zakorzenienie w społeczeństwie. 

Cieszy mnie w Szwajcarii to, że mogę wygodnie żyć bez samochodu, ubrać się za grosze w second-handzie, umeblować bezkosztowo z ulicznych wystawek i kupić sobie pączka z kremem za 2 franki na stoisku z wczorajszym pieczywem. A po powrocie z Polski, nawet to, że jeśli nabiorę spontanicznej ochoty na kanapkę z jajkiem, to nie muszę go sobie najpierw ugotować. 

Jednak najważniejszym wyznacznikiem jakości życia są dla mnie relacje z ludźmi. Otwartość, która objawia się w tym, że nie tworzymy niewidzialnych murów i nie dzielimy ludzi na kategorie. Elastyczność w rozmowach, wyrażanie emocji, bez zastanawiania się, czy aby czegoś nie wypada. Inkluzywność, polegająca na dawaniu szans i docenianiu potencjału. Szacunek i zrozumienie, nawet jeśli to przelotny kontakt na infolinii operatora sieci komórkowej. 

Ale przecież dla kogoś innego wysoka jakość życia to może być piękny widok za oknem, niezakorkowane ulice czy smaczny chleb w markecie, a nawet… – i tę odpowiedź jednego ze znajomych wyjątkowo szanuję – duży wybór składników na negroni.

Ponieważ temat nie dawał mi spokoju, stworzyłam – z Waszą pomocą – ranking kryteriów, według których oceniamy jakość życia w Szwajcarii jako wysoką. Co sprawia, że – cytując klasyka – chcecie zasypiać i budzić się nie gdzie indziej niż w helweckim raju? Cytaty (niektóre po redakcji) to Wasze odpowiedzi na pytanie, które zadałam w mediach społecznościowych i w prywatnych wiadomościach.

BEZPIECZEŃSTWO I ZAUFANIE

Kiedy jestem w Niemczech czy we Francji, wiele osób zwraca mi uwagę, żebym zamknęła torebkę, bo to nie Szwajcaria. Faktycznie, bywa, że torebkę mam nie do końca zapiętą, samochód co prawda zamykam, ale często zostawiam na siedzeniu portfel, a i z zamykaniem mieszkania bywa u mnie różnie.”

Mój mąż czasami zapomina o zamknięciu samochodu albo zostawia klucze w drzwiach domu… Wszystko zawsze jest na miejscu.”

„Ludzie generalnie sobie ufają i są do siebie przyjaźnie nastawieni. Dzięki temu nie trzeba ciągle uważać ani walczyć z otaczającym światem. Listonosz może zostawić przed budynkiem, do którego wchodzi zaparkowany wózek wypełniony przesyłkami i prawdopodobnie nic się nie stanie. Mogą funkcjonować sklepy samoobsługowe, w tym te, które wydawałoby się, że nie mają prawa przetrwać: z winem na prowincji. To też się przekłada na zaufanie do państwa – oszukiwanie systemu nie jest chlubą.”

Człowiek czuje się tu bezpieczny, czy to na ulicy, czy to dlatego, że aborcja jest legalna.”

CZYSTOŚĆ

Cudna natura oraz dbanie o własne otoczenie. Wiadomo, że śmieci są, ale organizujemy z sąsiadami różne akcje, żeby je wspólnie posprzątać.”

Czyste powietrze i woda w rzekach i jeziorach.” 

Czystość nazwijmy to urbanistyczna – nie ma przewróconych koszy, zardzewiałych znaków drogowych czy rozwalonych płyt chodnikowych„. 

KOMFORTOWE MIESZKANIE

Rynek wynajmu jest wysoce uregulowany, każda strona znakomicie zabezpieczona i wszystko odbywa się na bardzo jasnych zasadach.” 

Za średnią pensję można wynająć mieszkanie i nie jest to kawalerka.”

Wielkość mieszkań i ich standard jest o wiele wyższy niż standard europejski. Mniej więcej za jedną trzecią wypłaty można wynająć duże przestronne miejsce, na co w Polsce nigdy nie było mnie stać. Jeśli wynajmowałam, to był to pokój w standardzie dalekim od tego, który w Szwajcarii jest osiągalny z łatwością. Studenci lub praktykanci mieszkają tu w warunkach, o których polski student może tylko pomarzyć. Dla mnie to największe udogodnienie i codzienna radość.” 

ZAROBKI 

Pensja, dzięki której można poczuć, że ktoś docenia twoją pracę.”

Nieważne, jaką prace wykonujesz – kierowcy, sprzątaczki w szkole, recepcjonistki – stać cię na życie i nie martwisz się czy starczy ci do pierwszego.

Pracując można żyć, podróżować, odkładać, kupować co potrzeba.” 

OPIEKA PAŃSTWA/GMINY

Rynek pracy jest wymagający w porównaniu z krajami anglosaskimi czy nordyckimi, ale dobrze zorganizowany, także jeśli straci się pracę. Są oferty kursów, doradcy zawodowi. Mam porównanie z Francją i tam było z tym znacznie gorzej.” 

Piękna przestrzeń i zajęcia dla dzieci w bibliotekach i domach kultury, a także kursy, które oferuje miasto w przystępnych cenach na kieszeń każdej rodziny. Czekaliśmy rok, ale było warto.

Ławki, place zabaw, miejsca na grilla (często nawet z przygotowanym drewnem na ognisko) – ogólnie dobra organizacja wspólnego spędzania czasu poza domem. W lasach są miejsca na piknik, toalety na każdym kroku.”

Kąpieliska z ratownikiem, świetną infrastrukturą, miejscem do kąpieli dla dzieciaków (z parasolami)„. 

I JESZCZE…

Wysokie standardy dotyczące ochrony praw zwierząt.” 

Jest sporo biurokracji, ale decyzje urzędników są ważne i wiążące. Do tego należy również spokojne wprowadzanie prawa, vacatio legis.” 

Dostęp do najlepszej światowej kultury.” 

Wolne niedziele. Bardziej ceni się wolny czas i życie po pracy.” 

Brak stresu na drodze.” 

A na koniec moja absolutnie ulubiona wypowiedź… 

Szwajcaria daje mi poczucie, że mam tutaj większą szansę na ciekawą i spokojną przyszłość. Że jak wszystko się zawali to chociaż góry pozostaną i ta niesamowita natura (oczywiście tu nie ma żadnej gwarancji patrząc, w jaką stronę zmierza świat). Być może to są tylko moje odczucia, ale odkąd tu trafiłam, zaczęłam widzieć bezproblemową przyszłość jako coś osiągalnego.

Czego i Wam życzę na 2022 rok!

My, Odyseusze XXI wieku. Krystian Lada w rozmowie z Marzeną Mikosz

Zdjęcia z prób w Bazylei. Fot. Tomasz Herman

Czasem z ciekawości, czasem z przymusu wyruszamy w drogę. W niektórych miejscach zatrzymujemy się na chwilę, w innych pozostajemy na dłużej, budując nowe relacje, oswajając nieznane, na nowo definiujemy pojęcie „domu”. We współczesnym świecie zostaliśmy klasycznymi Odyseuszami, którzy swoją Itakę mogą znaleźć np. w Szwajcarii. 

Na skrzyżowaniu szlaków, gdzieś pomiędzy innymi obowiązkami udało mi się spotkać z Krystianem Ladą, reżyserem operowym. Tłem naszego spotkania był wieczorny, choć wcale nie uśpiony, dworzec w Bazylei, a koniec rozmowy wyznaczył odjazd mojego pociągu. Chciałam spotkać artystę, który już wiele lat temu ruszył na studia do Amsterdamu, zdobył uznanie operowych scen, między innymi w Berlinie, Brukseli czy Hadze. Obecnie dla Basel Theater przygotowuje „Powrót Ulissesa do Ojczyzny”, najstarszą znaną operę opartą na homerowych przygodach Odyseusza. 

Krystian Lada jest reżyserem operowym, librecistą, dramaturgiem z doświadczeniem w showbiznesie. W nobliwe instytucje operowe wprowadza lokalny koloryt, odmładzając widownię i zapraszając publiczność, która teatr najczęściej omijała. W wieku 30 lat został najmłodszym dyrektorem ds. dramaturgii w Królewskiej Operze La Monnaie w Brukseli. Współpracował m.in. z Theater an der Wien w Wiedniu, Staatsoper w Berlinie, Teatrem Wielkim w Warszawie. Jest zdobywcą Mortier Next Generation Award oraz był dwukrotnie nominowany do Paszportów „Polityki”. 

Zaproszony do współpracy przez Benedikta von Petera, dyrektora artystycznego Basel Theater musiał w lustrze ustawić samego siebie. Dlatego też jego Odyseusz jest jednym z nas, ekspatem, migrantem, uchodźcą. Od 7 listopada bazylejska publiczność będzie mogła poznać klasyczną operę we współczesnej interpretacji (jak mówi sam reżyser, stali bywalcy opery mogą poczekać na inne przedstawienie). Kierownictwo muzyczne nad przedstawieniem objął Johannes Keller, w postać Penelopy wciela się Katarina Brandić, Amorem, Ino i jednym z zalotników Theo Imart, Minewrą Steafanie Knorr, Telemachem Jamez McCorkle a Odyseuszem? O tym przeczytacie w wywiadzie. 

Premiera: 7 listopada, godz. 18:30

Kolejne przedstawienia: 12, 14, 16 listopada.

Theater Basel, Elisabethenstr. 6; bilety dostępne na stronie www.theater-basel.ch

Marzena Mikosz: Spotykamy się w drodze, na dworcu w Bazylei, oboje jesteśmy w podróży. Ty nieustannie zmieniasz miejsce zamieszkania. Czujesz się Odyseuszem?

Krystian Lada: Trochę tak. W ogóle uważam, że Odyseusz jest palimpsestem. Zawsze fascynowało mnie u Homera, że zanim czytelnik poznaje Odyseusza, to najpierw słyszy od innych bohaterów, co oni o nim myślą i potem strasznie ciężko jest mu podejść do niego w sposób obiektywny. Już wiemy, co o Odyseuszu myśli żona, co myśli syn, co przeciwnicy, a co wspólnicy. Dostajemy przeźrocza, które nakładają się na siebie. Ich zbiór jest naszym Odyseuszem. Z jednej strony jest on wyidealizowanym mężem, który cały czas wraca do żony. Z drugiej strony jest facetem, który gubi się w przygodach i odwleka moment powrotu. Te przeciwności są ciekawe. Jako Polak, który ukończył studia zagranicą i obecnie mieszka już dłużej poza Polską niż w kraju, który dla Belgów jestem Polakiem mówiącym po niderlandzku. Gdy zaś przyjeżdżam do Polski, ludzie biorą mnie za Belga, który nauczył się nieźle mówić po polsku. Jako ktoś, kto stale jest w drodze, kto nie do końca wie, gdzie tak naprawdę czuje się jak u siebie w domu, ale też ktoś, komu stawiane są pewne oczekiwania, mogę powiedzieć: czuję się Odyseuszem. 

Bierzesz na warsztat najstarszą znaną operę, ale sięgasz też chętnie do klasyki, do mitu. Twoje przedstawienia zawsze jednak wykorzystują współczesne obserwacje. Co nowego, a co tradycyjnego pojawi się w bazylejskim przedstawieniu?

Zawsze staram się dotrzeć do esencji, ducha, spiritus movens dzieła. Nie jest to przecież tylko istota kompozycyjna, muzyczna czy dramaturgiczna, tylko coś, co te wszystkie elementy spaja w całość. W operze Monteverdiego fascynuje mnie to, że to tak naprawdę szkic, początek historii opery. Swoje przedstawienie przygotowuję na podstawie manuskryptów, a nie gotowego opracowania muzycznego. Podczas gdy edytorzy opracowań “Ulissessa” rozpisują wszystko tak, jakby to była opera skomponowana w XIX wieku, manuskrypt odkrywa być może przed nami pierwotne zamysły twórców. Przykład? Zamiast symfonii w jednej ze scen w manuskrypcie znajduję tylko jeden akord z dopiskiem: „Proszę grać tak długo jak trwa akacja sceniczna”. To dla mnie jakby zaproszenie kompozytora do teatru. 

Chcesz powiedzieć, że Monteverdi pozostawia Ci przestrzeń do tworzenia?

Mam wrażenie, że “Ulisses” to dzieło prototypiczne. Monteverdi szukał jeszcze właściwej formy opery, budując coś zupełnie nowego. Jego tworzenie nowych scen, nowych konstelacji odczytałem jako zaproszenie, aby tej kreatywnej podróży, którą odbywał Monteverdi, nie zamykać, tylko dołączyć do niego i zastanowić się, jak mogę tę podróż w jego duchu kontynuować. Nawiązań do współczesności nie trzeba daleko szukać. W naszych czasach powrót do domu nie jest wcale oczywistością. Wiele osób nie może lub nie chce do domu wrócić, ponieważ ten dom albo już nie istnieje, albo położony jest w strefie wojny, albo też osoby te ze względu na wyznanie, orientację seksualną czy poglądy polityczne zostały wykluczone ze społeczności. Pasjonuje mnie możliwość powrotu do pierwotnych założeń opery budowanej na melodii tekstu oraz rozmowy z imigrantami, którzy są naszymi Odyseuszami w tym spektaklu. 

Nie ukrywam, że ciekawi mnie, co zaczerpnąłeś z Bazylei, miasta położonego na styku trzech krajów, miasta kosmopolitycznego, w którym co chwila słyszy się inny język?

Odyseusza! Przy tym Odyseuszem w naszym spektaklu jest grupa ludzi. To bohater zbiorowy. To nawiązuje zresztą trochę do najnowszych badań literaturoznawczych, które wskazują, że Homer nie był jednostką, ale najprawdopodobniej kolektywem ludzi opowiadających historie, społecznością, która pielęgnowała narracje i historie dziś przypisywane jednemu poecie. Stąd wziął się pomysł przedstawienia Odyseusza jako grupy ludzi, mężczyzn, którzy wybrali Bazyleę na swoją nową ojczyznę. Ich historie są bardzo różne. Jedni są uchodźcami, a inni – tak jak ty i ja – to migranci. W tych różnych historiach bycia tym innym, obcym, kimś z zewnątrz jest coś, co nas łączy. Wszyscy poddani jesteśmy procesowi projektowania na nas schematów i różnego rodzaju oczekiwań.

Czy w momencie spotkania z inną kulturą, obyczajami, sposobem zachowania, mentalnością nie zmieniamy też swoich własnych oczekiwań wobec samych siebie? Czy nie musimy na nowo się określić i przedefiniować?

Jak najbardziej. Wszyscy jesteśmy uzależnieni od własnego odbicia w drugim człowieku. Jako “ci obcy” jesteśmy nieustannie wywoływani do tablicy. Musimy ciągle określać, kim jesteśmy. Odnosząc to do mojej sytuacji, jako Polak na stałe mieszkający w Belgii nieustannie proszony jestem o komentarz do wydarzeń w Polsce. Polacy w kraju nie muszą tego robić. Nie muszą mieć opinii na każdy temat. Ja z kolei muszę tłumaczyć się z decyzji politycznych zapadających w Polsce, i nie ma tu znaczenia, że są to decyzje podejmowane wbrew moim poglądom i bez mojego udziału. Nagle okazuje się, że jesteśmy takim Polakiem pars pro toto: nacjonalistą, dewotką, walczącą na manifestacjach lesbijką, alkoholikiem albo miłośnikiem Chopina. Wszystko w jednym.

Często prowadzisz swoje reżyserie w postaci dialogu: dialogu z aktorami, muzykami, technikami. Wszystkim im dajesz prawo głosu, dodania czegoś od siebie na potrzeby przedstawienia. W jednym z wywiadów powiedziałeś, że kiedy widzisz scenę realizowaną dokładnie według Twoich wyobrażeń, to czujesz, że coś poszło nie tak. 

Ja się wtedy strasznie nudzę, bo już to wszystko widziałem w swojej głowie (śmiech). Ten dialog się czasem udaje, a czasem nie. W Bazylei pracuję z bardzo różnorodną obsadą, zarówno z ludźmi młodymi jak i z doświadczonymi śpiewakami. Ja jestem ich wszystkich ogromnie ciekaw! Chce się dowiedzieć, kim są. Dziś przyszedł wreszcie taki moment, kiedy po czterech tygodniach prób, dostrzegłem, co sami z siebie aktorzy wkładają w role. To już nie jest jakaś hipotetyczna Penelopa, tylko bardzo konkretna Katarina Bradić, emanacja kobiecości i asertywności, która w graną postać wkłada coś, czego ja nigdy nie widziałem ani nie wyobrażałem sobie w bohaterce Homera i operze Monteverdiego. 

Czyli parafrazując Tadeusza Kantora, reżyser też nie wchodzi do teatru bezkarnie?

Żyjemy w takim świecie, w którym rzeczywistość jest ujednolicona, kontrolowana, poprawna, a ja chcę, żeby teatr nas rozbudził, rozwibrował emocjonalnie, intelektualnie, empatycznie. Szczerze mówiąc, jest mi wszystko jedno, czy ja się w teatrze uśmieję, zamyślę, wynudzę czy wypłaczę. Chcę tylko, żeby ta emocja była głęboka, intensywna, i żeby rozwibrowała mi sensarium moich emocji, mojego ciała, psychiki. Chcę, żeby teatr mnie obudził. Chcę poczuć, że żyję. Dlatego lubię dialog. Bo w dialogu jest energia, poruszająca siła. 

Czy w takim razie osoby, które do teatru chodzą sporadycznie odnajdą coś dla siebie w Twoim przedstawieniu? Czy odkryją siebie w tej grupie Odyseuszy?

Myślę, że tak. To jest taki spektakl, w którym „gmeramy w Monteverdim”. To jest raczej adaptacja czy wręcz interpretacja Monteverdiego. Myślę, że widzowie, którzy kanonicznie podchodzą do muzyki klasycznej, mogą spokojnie poczekać na inne przedstawienie. Osoby, które ciekawe są współczesnych kreacji, na pewno znajdą coś dla siebie w naszym spektaklu.

Rozmawiała Marzena Mikosz. Za redakcję tekstu dziękuję Emilii Sułek.

Marzena Mikosz – producent, manager i animator kultury. Swoją pracę zawodową zaczynała w wieku 16 lat jako wolontariusz festiwalu Jazz Jamboree, jak sama mówi nie było jej stać na bilety, a nie chciała prosić rodziców o fundusze. Pracowała dla agencji koncertowych organizując festiwale, koncerty i sesje nagraniowe w Polsce, Niemczech, Francji i Szwajcarii. Od kilku lat jest prezesem założonego w 1997 r. w Bazylei Stowarzyszenia Peregrina. Wspólnie z zespołem Ensemble Peregrina jest laureatką International Classical Music Awards, od 2018 r. corocznie do tej nagrody nominowaną. Miłośniczka opery, muzyki średniowiecza i jazzu. Obecnie możecie ją spotkać w drodze pomiędzy Zugiem, Bazyleą, a Susch. 

Rzeczy, których wolałabym nie słyszeć od Polek i Polaków w Szwajcarii (a wciąż je słyszę)

Fot. Agnieszka Król

Najlepsze twoje teksty powstają z wkurwu – powiedziała mi kiedyś znajoma. Nie wiem, czy ten będzie dobry, ale na pewno rósł we mnie przez dobrych parę miesięcy. A teraz się wylał. Napisałam go, „bo mnie boli” (jak mawiał Cygan z Torunia) i może nie zyskam nim sobie przyjaciół, ale nie taki jest przecież cel „wylewu”. Tytułowe „rzeczy” to komentarze, które nie pochodzą od konkretnych osób, a są kompilacją wypowiedzi, które czytam pod moimi postami na Facebooku, dostaję w wiadomościach prywatnych albo słyszę w rozmowach z Polakami i Polkami w Szwajcarii. Zamiast odpowiadać za każdym razem to samo, postanowiłam spisać je wszystkie w jednym miejscu i odnieść się do nich, a następnie – ilekroć znowu się z nimi spotkam – przekierowywać do tego tekstu. Czuję, że w tym momencie jest to najlepsza strategia, jaką mogę przyjąć. Zwłaszcza, że te rzeczy powtarzają się coraz częściej, a ja choć uwielbiam niekończące się dyskusje, których ambicją nie jest przekonywanie innych do swoich racji, doświadczam też momentów, w których tracę cierpliwość. Być może macie swoje „rzeczy, których wolałybyście/wolelibyście nie słyszeć od Polaków i Polek w Szwajcarii”. Oto kilka moich:

Rzecz numer 1: Kto potrafi pracować, da sobie w Szwajcarii radę (czyt. jeśli masz problem ze znalezieniem pracy, to znaczy, że nie jesteś wystarczająco zaradna/zaradny) 

Szukam pracy w Szwajcarii – z różną intensywnością – od prawie siedmiu lat. W tym czasie nauczyłam się mówić w oficjalnym języku mojego kantonu oraz rozumieć lokalny dialekt. Podjęłam próbę przebranżowienia się (nieudaną, ale zostało po niej fajne hobby). Założyłam firmę, która nawet nieźle działała, dopóki nie pogrążyła jej pandemia. Powoli podnoszę się z gruzów. Napisałam wiele tekstów o Szwajcarii do ogólnopolskich mediów, wydałam książkę, która sprzedała się w kilku tysiącach egzemplarzy i po dwóch miesiącach od premiery miała dodruk, a jej fragmenty właśnie są tłumaczone na język niemiecki. Wypowiadam się na tematy szwajcarskie w radio, telewizji, prasie, podcastach, podczas spotkań online. Robię co mogę i co potrafię, a i tak mam problem z nazywaniem tego pracą, tylko dlatego, że za większością z tych działań nie idzie taka ilość franków, która dawałaby mi niezależność.

Odkąd jestem w Szwajcarii „przerobiłam” kilku doradców i doradczyń zawodowych, z których tylko jedna osoba i to dopiero niedawno powiedziała mi, że wszechstronność nie musi być moją wadą. Dwa razy rejestrowałam się w tutejszym urzędzie pracy. Po drugim razie – i jak sobie obiecałam, ostatnim – załamałam się i zdecydowałam, że wracam do Polski. Udało mi się dotrzeć do ostatniego etapu rekrutacji do pracy w Warszawie. Nie przyjęli mnie ze względu na ograniczony budżet. Zostałam w Szwajcarii.

Zaczęłam chodzić na terapię. Pierwszy lekarz, psychiatra, kiedy usłyszał, że mam dyplom magistra socjologii, wypisał skierowanie na studia licencjackie. Kierunek: praca socjalna. Pisanie i pracę dziennikarską polecił potraktować jako hobby. Ani razu nie usłyszałam pytania, co JA chciałabym robić. Już do niego nie wróciłam. Druga terapeutka poprosiła, żebym zanim złożę papiery na studia zastanowiła się, czy na pewno jest to coś, czemu chcę poświęcić kolejne lata życia. Myślałam długo, patrząc na swoje świadectwo maturalne przetłumaczone na niemiecki. Papiery wylądowały na samym dnie szuflady.

Znam kobiety, które szukały pracy w Szwajcarii przez kilkanaście lat. Skończyły studia (powtórzyły kierunek z Polski tylko po to, żeby mieć dyplom szwajcarskiej uczelni), a żeby zwiększyć swoje szanse na rynku pracy nauczyły się nie jednego, a dwóch języków narodowych. I po tym, jak opowiadały mi, że właściwie już straciły nadzieję, nagle odbierałam telefon i słyszałam: Agnieszka, nie uwierzysz, dostałam pracę! W takich momentach czuję wyłącznie radość, bo wiem, że dopóki trwają rekrutacje, jest dobrze. To znaczy, że może następna będę ja. Przecież wciąż słyszymy, że Szwajcaria to kraj nieskończonych możliwości. A czy cuda też tu się zdarzają?

Piszę o tym wszystkim po to, żeby wyjaśnić jedną rzecz. Kiedy ktoś mi mówi, że gdybym chciała znaleźć pracę w Szwajcarii, to na pewno bym ją znalazła, nie sprawia, że jestem smutna, rozczarowana czy zła. Sprawia, że jestem wkurwiona! Zwłaszcza, gdy słyszę to od osoby, która przyjechała tu z umową o pracę w teczce, mieszkanie wynajęła jej korporacja, integrować się nie zamierza, bo właściwie do niczego nie jest jej to potrzebne, a historie o Szwajcarach słyszała od kolegów i koleżanek w przerwie na lunch.

I nie, to nie jest hejt na ekspatów. Dzięki Waszej pracy i podatkom ten kraj się rozwija i podtrzymuje swój dobrobyt, z czego wszyscy korzystamy. Nie zazdroszczę Wam sukcesu i pieniędzy. Korporacje to nie mój świat i nie mam marzenia, aby w ten sposób pracować. Znamy się, cenimy, inspirujemy, wymieniamy doświadczeniami. Nie musimy się lubić, ani się ze sobą zgadzać. Proszę tylko o jedno – spróbujcie choć na chwilę wystawić nos ze swojej bańki i zrozumieć, że Szwajcaria to nie jest kraj przyjezdnych wyłącznie takich jak Wy. Tuż obok żyją ludzie, którym z różnych powodów trudniej jest się odnaleźć na rynku pracy, ale próbują, czasami po kilka, a nawet kilkanaście lat. Często im się udaje. A jeśli nie, to nie dlatego, że nie chcą/nie potrafią/są leniwi/nie są wystarczająco zaradni. Po prostu mają inną historię.

Rzecz numer 2: Jesteś tutaj w gościach, więc musisz akceptować reguły i się do nich dostosować (czyt. zmieniać Szwajcarię wolno tylko Szwajcarom)

Być może niektórych z Was po przyjeździe do Szwajcarii ucałowano w policzek, podano kapcie i kieliszek zimnego prosecco. Bo tak się właśnie traktuje gości w szwajcarskich domach. Szczerze zazdroszczę, bo ja na wejściu dostałam listę pytań: po co tu przyjechałam, co zamierzam robić, ile pieniędzy mam na koncie i z iloma osobami mieszkam. I tak przez następny rok, zanim nie wyszłam za mąż za Szwajcara. Wtedy nagle, jak ręką odjął, urzędnicy zupełnie o mnie zapomnieli (zaraz pewnie sobie przypomną, bo staram się o paszport).

Być może niektórzy z Was czują się w Szwajcarii jak w gościach. I ja to naprawdę szanuję, a czasem może nawet też bym chciała się tak poczuć. Jednak moja historia jest inna. Wprosiłam się tu „na bezczela”, bez pracy, planu i trzeciego filaru. Co gorsza, zostałam, ku utrapieniu wielu urzędników próbujących za wszelką cenę się mnie pozbyć, żebym przypadkiem nie popsuła im statystyk bezrobocia (teraz jestem, podobnie jak wiele innych kobiet, częścią ogromnej skali zjawiska zwanego bezrobociem ukrytym). Dlaczego zostałam? O tym w ostatnim punkcie tekstu.

W tym miejscu chciałam natomiast wyjaśnić jedną rzecz: nie przyjechałam do Szwajcarii w gości. Płacę podatki, ubezpieczenia, moje składki – jeśli mam z czego je zapłacić – zasilają system emerytalny, a zakupów nie robię w Niemczech tylko w lokalnych marketach i u tutejszych rolników. Nie jeżdżę na gapę, sprzątam po swoim psie i nie rzucam petów na ulicę. Znam historię Szwajcarii i potrafię nawet zaśpiewać hymn (no prawie, słów wciąż się uczę). Czuję się tak samo ważną uczestniczką życia społecznego jak ponad dwa miliony innych mieszkających tu cudzoziemek i cudzoziemców i sześć milionów Szwajcarek i Szwajcarów. Staram się nie mieć kompleksów, a jeśli jakieś mam (np. uważam, że wciąż nie potrafię dobrze pisać po niemiecku), to pracuję nad tym, żeby za bardzo mi nie dokuczały. I jeszcze jedna ważna rzecz: nie otrzymałam od państwa szwajcarskiego ani Rappena (czyste powietrze i woda na szczęście są jeszcze za darmo) i nigdy tego nie oczekiwałam, a co udało mi się osiągnąć, jest wynikiem pracy i wsparcia bliskich (porażki także biorę na siebie). Dlatego uprzejmie proszę: nie narzucajcie mi retoryki szwajcarskiego miłosierdzia gminy.

Jeśli zaś chodzi o kwestię reguł i konieczności dostosowywania się do nich… Czy widzieliście film „Die Schweizermacher”? W pierwszej scenie słyszymy przemowę na szkoleniu dla inspektorów policji ds. obcych: „W naszym kraju każdy jest mile widziany. Zawsze akceptujemy obcych, czy to turysta, czy pracownik. Co innego, kiedy obcy zechce zostać. Wtedy musi się dostosować”. Brzmi znajomo? Tylko, że to film z 1978 roku, w dodatku komedia!

Szwajcarskie reguły znam aż za dobrze, bo gram zgodnie z nimi już prawie siedem lat. Niektóre mi się podobają, inne nie, ale wiem, że (póki co) i tak nie mogę ich zmienić. Co za to mogę zrobić? Pisać i mówić o rzeczach, których akceptacja przychodzi mi z trudem oraz o takich, których nie jestem w stanie zaakceptować wcale. Dokładnie tak samo robiłam w Polsce i robiłabym w innym kraju, w którym przyszłoby mi żyć i pracować. Czy mam do tego prawo? Patrz wyżej. Może mam mylne pojęcie integracji, ale dla mnie jest ona po to, żeby za jakiś czas, kiedy już dostanę narzędzia potrzebne, by „zmieniać świat” (czyt. prawo głosu), po prostu zacząć to robić.

Zresztą zobaczcie, ile pozytywnych zmian w Szwajcarii zapoczątkowali właśnie przyjezdni. Gdyby nie oni (my!), nie byłoby nie tylko wielkich wynalazków, patentów, czy drugiej literackiej Nagrody Nobla na koncie Szwajcarii (wiwat Hermann Hesse!), ale i rzeczy, z których korzystamy na co dzień, jak choćby żłobków, które niegdyś zaczęły powstawać z potrzeby pracujących Włoszek. Także Polki zmieniają Szwajcarię, o czym możecie przeczytać w cyklu wywiadów, który jakiś czas temu opublikowałam na blogu. A wprowadzone w tym roku urlopy ojcowskie? To właściwie zasługa lobby ekspatów, którzy w międzynarodowych firmach po prostu nie wyobrażają sobie, że może być inaczej. Właśnie największe korporacje zaczęły świecić przykładem i dawać swoim pracownikom płatne dni wolne na czas po narodzinach dziecka.

Szwajcarskie „tak” lub „nie” w referendum jest tylko finałem debat, które toczą się w społeczeństwie od lat. My również – choć formalnie głosu nie mamy – możemy brać w nich udział. Nie odbierajmy sobie tego prawa pielęgnując w głowach dawno już wyblakły obraz imigranta-gościa.

Rzecz numer 3: O Szwajcarii jak o zmarłych – wolno mówić albo dobrze, albo wcale (czyt. kiedy ty wreszcie przestaniesz narzekać)

Napiszę teraz coś, co wydaje się być oczywiste, ale od czasu do czasu chyba warto sobie o tym przypominać. Wielu obcokrajowców (ekspatów, imigrantów, nazywajmy się jak chcemy), nie tylko Polek i Polaków, przyjeżdża do Szwajcarii wyłącznie dla pieniędzy. I nie ma w tym niczego złego. Chęć zarobku i poprawy sytuacji materialnej była, jest i będzie głównym motorem migracji, o czym uczyliśmy się już w szkole, kiedy wizja wyjazdu z kraju jeszcze pewnie nie świtała nam w głowach. Czasami mam jednak wrażenie, że te płynące szerokimi strumieniami franki nie tylko potrafią skutecznie zamknąć nam oczy, ale i usta. Widzę to po sobie. Kiedy trafi mi się kilka niezłych zleceń i mam pieniądze na koncie, Szwajcaria od razu wydaje mi się jakaś lepsza. Rozpływam się nad alpejskimi krajobrazami, smacznym jedzeniem, uśmiechniętymi Szwajcarami, kierowcami zatrzymującymi się na przejściach dla pieszych i trochę zapominam o rzeczach, które mnie denerwują. Nic bardziej ludzkiego, prawda?

Podejrzewam, że większość z Was na co dzień nie dostrzega „brzydkich” stron Szwajcarii, bo po prostu się z nimi nie styka. Ot, czasem jakiś bezdomny zablokuje wejście do sklepu albo ktoś poprosi o pieniądze na ulicy (tam, gdzie nie jest to zakazane). Za chwilę przecież o tym zapominamy, ciesząc się, że tutaj nie ma „ich” tak wielu jak w innych krajach. A nawet jak pojawia się więcej, to przecież miasto i tak zaraz „posprząta”.

Od kilku lat zajmuję się Szwajcarią zawodowo i tak już mam, że najbardziej interesują mnie właśnie te zacienione obszary, których na pierwszy rzut oka nie widać. Choroby psychiczne, samobójstwa, wykluczenie kobiet, przemoc domowa, bieda, bezdomność, historie nieszczęśliwych imigrantek i imigrantów. To nie są „fajne” tematy, ale uważam, że trzeba o nich mówić i pisać (może od czasu do czasu przeplatając to jakimś ładnym widoczkiem z gór). Dla równowagi, uczciwości, dla wszystkich tych, którym się wydaje, że mieszkają/mieszkamy w raju. Dla mnie bywa to trudne, bo Szwajcaria nie jest krajem, do którego przyjechałam zarobić pieniądze i po kilku latach z niego wyjechać. To ojczyzna mojego męża, mam tu szwajcarską rodzinę i znajomych. Jest to kraj, w którym chcę pracować, spełniać się w różnych obszarach i w którym zostanę pewnie jeszcze przez wiele lat. To kraj, który kocham i którego czasem nie znoszę (i tu znowu, bardzo podobnie mam z Polską). Przez który płaczę – ze szczęścia i z bezsilności. Kraj, który zostanie ze mną i we mnie na zawsze, nawet jeśli kiedyś go opuszczę.

Ale właśnie to sprawia, że chcę poznać Szwajcarię we wszystkich jej odcieniach. Cieszyć się z rzeczy dobrych i pięknych, ale też mierzyć ze złymi i brzydkimi. I tak długo, jak będę zauważać te ostatnie, będę się też z nimi konfrontować. Nawet, jeśli dla niektórych moich Czytelników i Czytelniczek oraz dla mnie samej nie jest to wygodne.

Rzecz numer 4: Nikt cię tu na siłę nie trzyma. Jak się nie podoba, droga wolna (czyt. „wyp********, więcej czystego powietrza dla nas”)

Ktoś zapytał mnie ostatnio, czy gdybym nie poznała Szwajcara, wybrałabym Szwajcarię jako swój kraj emigracji. Odpowiedź brzmi: na pewno nie. Tak jak i pewnie żadnego innego kraju w Europie czy poza nią. Szwajcaria nie była pierwsza. Mieszkałam wcześniej w Holandii, co bardzo miło wspominam, ale po powrocie do Polski byłam przekonana, że nie będę już próbowała życia za granicą. A tu niespodzianka.

Zurych i Warszawę dzielą dwie godziny samolotem i pół doby autem. Nic prostszego, jak tylko spakować kilka walizek i ciao Szwajcario! Ale ilu i ile z nas rzeczywiście ma swobodę (i odwagę), aby podjąć taką decyzję? Wyjechać z Polski nie jest łatwo, wrócić jest chyba jeszcze trudniej. Słyszałam, że po siedmiu latach za granicą już się zostaje na dobre, ale ja nie wierzę, żeby istniały tu jakieś magiczne granice czasowe.

Polacy i Polki wyjeżdżają do Szwajcarii z różnych powodów: dla wspomnianych już pieniędzy, bo pojawiła się lepsza oferta pracy, czasem na studia, niekiedy z konieczności. Dlaczego wyjechałam, to wiecie, ale oprócz męża-Szwajcara mam tu coś więcej. Mój dom. Albo raczej jeden z domów, bo już wiem, że można mieć ich więcej. Mam swoje książki, miejsca, trasy kolejowe i wędrówkowe, ulubione muzea i produkty z Coopa, znajome kawiarnie, sąsiadów, koleżanki i kolegów, a nawet kilka bardzo cennych przyjaźni. Tego wszystkiego nie da się spakować do walizki. Nie da się też tak po prostu tego zostawić.

Poza tym chyba rzadko kiedy jesteśmy w Szwajcarii w tak komfortowej sytuacji, aby samemu decydować o wyjeździe. Mamy mężów i żony, partnerów i partnerki, ich życia, pracę, rodziny i znajomych. Mamy dzieci, dla których „dobra” często przedłużamy pobyt „jeszcze o rok”, żeby nauczyły się języka, żeby skończyły szkołę… Każdy z nas przenosząc się tutaj, dużo zainwestował i inwestuje właściwie każdego dnia. I nie chodzi tylko o pieniądze. Więc jeśli jakaś osoba mówi mi, że „jak się nie podoba, zawsze można wrócić”, to może dlatego, że wyjazd nigdy nie przeszedł jej przez myśl. Choć w sumie trudno mi w to uwierzyć.. Próbuję zrozumieć intencje, ale nie za bardzo mi to wychodzi. I tak sobie myślę, że mówienie komukolwiek takich rzeczy jest po prostu wyrazem braku wrażliwości i empatii. Bo a nuż ktoś marzy o tym, żeby wrócić i będzie mu po prostu smutno? No właśnie, może czasem lepiej ugryźć się w język (albo w palec, jeśli pisze się na klawiaturze).

I to tyle. Dziękuję za uwagę tym z Was, którzy dotrwali do końca tego przydługiego wyładowania emigracyjnego bagażu słów. Co złego to nie ja! I żeby była jasność: dalej możemy o tym wszystkim rozmawiać. Prawda? ;)